U podnóża Kilimandżaro żyje plemię Masajów. W dawnych czasach kolonialnych zbiorowość tę odwiedził pewien misjonarz, który ochrzcił jej członków i zaszczepił w nich wiarę. Problem polega na tym, że od tamtego czasu ludzie ci pozbawieni byli jakiejkolwiek opieki duszpasterskiej. Zorganizowali, co prawda, miejsce kultu pod olbrzymią akacją, ale modlą się tam tylko o deszcz i proszą o kolejne żony. Twierdzą, że są katolikami i jednocześnie obnoszą się ze swoim politeizmem i poligamią. Ich jednak można zrozumieć, a nawet usprawiedliwić. Dużo gorzej, kiedy „europejski” i „polski” katolik zaczyna zachowywać się jak afrykański Masaj.
![](https://michalici.pl//storage/Blogi_foto/Mateusz_szerszen/african-2197414_1920.jpg)
Zagrożenie synkretyzmem towarzyszyło chrześcijaństwu od samego początku. Człowiek ma bowiem niezwykłą zdolność do adaptacji rzeczywistości do własnych potrzeb. Potrafimy nawet oddzielić moralność od religijności. W naszym życiu duchowym często dochodzi do takiej sytuacji. Bierzemy z chrześcijaństwa to, co najlepsze. Cieszymy się ze szlachetnego miana katolików i ludzi ochrzczonych. Budujemy wspaniałą relację z Bogiem i pogłębiamy nasze życie modlitewne. Na zewnątrz jesteśmy w porządku, ale głęboko w sercu wiemy swoje i żyjemy własnym życiem, które nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem. Potrafimy opowiadać, jak wielkie zasługi ma Kościół i jak ważna jest modlitwa i jednocześnie bronić własnych interesów. Wzywać do ofiarności i pokuty i jednocześnie ustawiać swoje życie kierując się jedynie egoizmem.
Takie podejście do sprawy pokazuje, że można chrześcijaństwo traktować jak ideologię, postawę filozoficzną, ciekawostkę historyczną i jednocześnie nie dotknąć jego istoty. Chrześcijaństwo domaga się przyjęcia w całości. Nie można być katolikiem na 50 procent, a resztę swojego życia układać według własnych zasad. Nie bez powodu Jezus ostrzega przed byciem letnim.
Obyśmy umieli na czas zobaczyć naszą „masajskość” i odrzucić to, co z chrześcijaństwem nie ma nic wspólnego!